Mniejsza o zakres jego działalności, ważny jest Jego sposób pojmowania świta. Ze swej misji przywiózł przede wszystkim piękne przedmioty. Mój dom dzieciństwa, to meble na wysoki połysk i mnóstwo bibelotów, obrusów, biżuterii i wielu, wielu przedmiotów wschodniego pochodzenia. Jaskrawe barwy, złociste smoki wijące się na purpurowych obrusach, haftowane delikatną nicią. Czarne lakowe pudełeczka z wyczuwalną pod palcem wypukłością malarskiego zdobienia. Przedstawiającego kobiety w płaskich stożkowych kapeluszach, niosących na ramionach nosidła z wiadrami wody, ujętych akurat w chwili przechodzenia przez malowniczy mostek. Laotańskie tancerki, w przepięknych bogatych czepcach, z dłońmi wygiętymi w taki sposób, że mnie - nigdy nie udało się ich naśladować. W domu było wszystko, co może reprezentować kulturę. Nawet muzyka, o dźwięku tak niespotykanym i dziwnym, nie wprawnemu uchu wydającym się “miauczeniem”, w taki zresztą sposób określali tę muzykę koledzy z podwórka, kiedy puszczałem im te ebonitowe płyty o zawrotnej prędkości odtwarzania 78 obrotów na minutę.

Takie było moje dzieciństwo: urodziłem się w Polsce - ale wychowałem na wschodzie. Zresztą nie było konkurencji - jak mogła estetyka “siermiężnego Gomułki”, odkrywającego wielkopańskość szklanki, konkurować z porcelanowym kubkiem z przykrywką i ozdobionym delikatnym wschodnim pejzażem. Były to przedmioty najwyższej próby, arcydzieła w swoim rodzaju. Nigdy później nie spotkałem tak wyszukanej estetyki. Sklepy pełne wschodniej sztuki, nawet te renomowane i z ambicjami, reprezentują poziom znacznie niższy. Nic właściwie dziwnego, komisja owa była ponoć elitarną międzynarodową grupą wysokich rangą oficerów, przyjmowaną na wysokich szczeblach lokalnej władzy. Tu, jak sądzę, tkwi tajemnica - prezenty wręczane przez tak zwane czynniki oficjalne wybierają przecież nie sekretarki lecz fachowcy i są to przedmioty z wysokiej półki.

Dlatego wychowałem się wśród wysokiej kultury wschodu. Szczególnie ukochałem album malarstwa, długą papierową wstęgę złożoną w harmonijkę, na każdej stronie delikatny i cudowny obraz. Niewiele wiem o mistrzu, tworzącym te dzieła, zwłaszcza że wszelkie informacje pisane są bodaj po mandaryńsku.

Jednak same dzieła głęboko wpisały się w moją pamięć, jak później zrozumiałem- nie tylko estetyczną, ale także filozoficzną. Nauczały mnie odbierać i oceniać wszechświat według zasady, że wszystko, każde źdźbło trawy opowiada całą prawdę o kosmosie. Trzeba jedynie dobrze i uważnie patrzyć.

Tak więc w chwili poczęcia, moje życie w znacznym stopniu było zdeterminowane.

W siódmej klasie szkoły powszechnej ujawniła się moja inność. Do jakieś szkolnej gazetki napisałem tekst o odczuwaniu prawdy. Pisałem w nim o tym, że nie mam poczucia, by nauczyciele mówili prawdę, czy w ogóle ją dostrzegali. Jednocześnie opisywałem sytuacje uczniów, sprzeciwiających się nieprawdzie, jednocześnie ściągających, podpowiadających i kłamiących. Uznałem, że żadna ze stron nie ma podstaw do rojenia o prawdzie, że wszyscy jesteśmy umoczeni w absurdzie. Tego tekstu nikomu nie pokazałem, nie widziałem wokół siebie nikogo, komu warto by go pokazać.


Wówczas rozpoczęło się moje świadome wyalienowanie.

Czas podstawówki wspominam jako przymusowe uczestnictwo w szaleństwie. Było to wtłaczanie młodych ludzi w ramy bezmyślnych pojęć i nawyków, zwanych powszechnie kulturą wysoką. Słynne pytanie: “Co artysta miał na myśli?”, święciło tutaj absolutne triumfy.

Później, wybierając zawód zapragnąłem zostać fotografem, jedyną drogą było rzemiosło. Po półtora roku miałem absolutnie dosyć robienia za maszynę do produkcji odbitek - “minilab”, tysiące odbitek amatorskich zdjęć, dziesiątki sfotografowanych ślubów.

Powiedziałem koniec i wyjechałem w Bieszczady. Zostałem drwalem. Wiedziałem, że każda szkoła, najlepiej oczywiście artystyczna, nauczy mnie wiele. Ale przede wszystkim nauczy mnie myśleć, a tego nie chciałem. Chciałem iść swoją drogą. Obserwować źdźbło trawy, przyglądać się zwykłemu życiu po to, by odkryć jego tajemnicę. W swej młodzieńczej, butnej ekspansywności powtarzałem: chcę zajrzeć za kurtynę. Zobaczyć jak się to kręci.

Zostałem Barbarzyńcą. Choć to określenie powstało znaczne później, jest ono od tego momentu prawdziwe, wówczas zapadła decyzja.

Bieszczady były doświadczeniem szczególnym, czułem się tam jak w domu. Zawsze świat przyrody wydawał mi się przejrzysty, przyjazny. Wszystkie opowieści o okrucieństwie dzikiego świata budziły moje osłupienie.

Dla mnie przyroda zawsze była przychylna. Pamiętam taką drogę przez las, pomiędzy wyrębem a sklepem. Pewnego dnia, przyszła moja kolej pójścia do sklepu, organizowaliśmy to tak, że cała grupa wracała po pracy do domu, zajmując się rozpaleniem ognia i przygotowaniem posiłku. Jeden z nas w tym czasie szedł okrężną drogą, nakładając kilka kilometrów i w sklepie robił niezbędne na kilka dni zakupy. Tak więc przyszła moja kolej i wędrowałem ze zrobionymi już zakupami, szedłem przez znany mi las (zwłaszcza, że las dla drwala nie jest niczym szczególnym) zamyślony, pochłonięty swoimi sprawami. Usłyszałem w przydrożnych zaroślach tumult i na ścieżce pojawił się dzik, w odległości może pięciu kroków. Wystraszyłem się, bo było to moje pierwsze spotkanie z dziczyzną. Osłupiały stałem, bojąc się poruszyć, miałem poczucie, że nie tylko ja patrzę na niego ale także on bystro mi się przygląda. Po dłuższej chwili dzik przeszedł na drugą stronę drogi i zniknął w zaroślach. Za nim przez drogę przebiegło kilkoro pasiastych warchlaków. Zdębiałem, locha z małymi - to nie byle spotkanie.

To było pierwsze, ale nie jedynie. Spotykałem się jeleniami, żmijami, spotkałem się także z wilkiem. Za każdym razem miałem poczucie sensu. W tych spotkaniach było niebezpieczeństwo, długo patrzyliśmy na siebie z wilkiem, nim zdecydował się odejść do sfory, ale był tam też sens. Jakaś wewnętrzna siła, nadająca nam znaczenie. To częściej ja zachowywałem się jak dzikus, niż spotkane zwierzęta. One zawsze były racjonalne, powściągliwe i uważne. Tego nauczyła mnie wyprawa w Bieszczady.

Dlaczego wróciłem, do dziś właściwie tego nie rozumiem, było mi tam prosto i dobrze. Sądzę jednak, że duchowo wiedziałem, iż życie to byłoby zbyt proste. Musiałem wrócić do miasta i stoczyć walkę ze swoimi demonami.

Wróciłem prosto w objęcia komisji poborowej. Dwa lata pracy w szpitalu – “Pan Zenek - wesoły sanitariusz”, pamiętacie taki komiks, przerabiałem tę historię.


Stan wojenny i jaka bądź praca – gospodarz domu. Wówczas zobaczyłem miasto inaczej, miasto codzienne, jakiego nigdy wcześniej nie widziałem. Poranne wędrówki mleczarza z wiecznie skrzypiącym i pobrzękującym butelkami wózkiem. Dzień dobry.

Ten sam kierowca komunikacji miejskiej o tej samej godzinie - do pracy. Dzień dobry.

Mężczyzna, wyruszający po zbiór makulatury (ojciec kolegi, doskonały fachowiec na emeryturze. “Coś przecież trzeba robić, a tu się marnuje”). Dzień dobry.

Furgonetka z piekarni zostawia pod sklepem pieczywo. Dzień dobry.

Sprzedawczyni, otwiera sklep. Dzień dobry.

Babcia - widuję ją z wnukami – idzie po bułki. Dzień dobry.

Takiego życia nie widziałem nigdy wcześniej. Codzienne, niemal rutynowe toczenie się do przodu. Jestem zachwycony i osłupiały. To tak można. Po latach dynamicznej wędrówki, jestem w krainie czarów, czuję się wewnątrz społeczności. Prowadzę dziennik i z każdym dniem rośnie wrażenie, że uczestniczę w jakimś totalnym happeningu. To wrażenie burzy dotychczasowe granice, sztukę przestaję odbierać jako piękne i doniosłe przedmioty, zaczyna narastać podejrzenie, że jest to zdolność do głębokiego pojmowania rzeczywistości.

Zbieram dokumentację: notatki, fotografie, opisy, rozmowy z ludźmi, refleksje. Nazywam to “Posesjonata, czyli performance permanentny”. W chwili, gdy wszystko jest zamknięte i prawie gotowe do pokazania, niszczę niemal wszystko. Decyduje się pozostawić to w sferze intymnego sekretu.

Pozostają nieliczne zapiski, oto jeden z nich:

“Na Okopowej, około 4 wychodzę z klatki i w bramie natykam się na dwu sikających na mur milicjantów. Jestem na swoim terenie, więc nie zbija mnie to z tropu. Staję i widzę, że robią to do rynsztoka. Ich szczęście, nie będę musiał tego sprzątać. Pytam jedynie, czy im nie wstyd. Odpowiadają , że nie i wychodzą. Zamiatam podwórko i zastanawiam się, czy gdybym poszedł teraz w tę bramę za potrzebą, a oni by weszli - to wlepiliby mi mandat czy nie. Sądzę, że tak “

Odwiedzam wiele galerii, staram się nadążać za tym co niesie sztuka. A dzieje się dużo. Kwitnie sztuka akcji, instalacje, obiekty. Zawrót głowy. Niebawem wpadam w sam środek. Zaczynam pracę w lubelskim BWA, ta galeria gustuje w tej sztuce. Opiekuję się zbiorami, ale pasta do podłogi i długopisy też są w mojej gestii. Jestem oficjalnie magazynierem. Wiele z dzieł to fotografie, obiekty, dokumentacje. Zaczynam je rozumieć, choć jest to sztuka trudna do kochania.

Moje prace artystyczne fascynują mnie coraz bardziej, zaczynam rozumieć, że tego co widzę, nie można namalować przy pomocy znanych mi technik czy opisać znanymi pojęciami. Ten sam pejzaż jednocześnie widzę w kilku stylach. Zaczynam rozumieć swoje eksperymenty, to przecież pojedyncze składowe widzenia. Wcale nie widzę jakiejś tam perspektywy zbieżnej ani niczego takiego, co mógłbym nazwać realizmem, im bardziej analizuję to co widzę, tym bardziej się to rozpada. Próbując wszystko uporządkować, piszę “Teorię widzenia”. Sądzę, że Strzemiński napisał “Historię widzenia”, to przecież chronologia rozwoju a nie określenie stanu obecnego. Moja teoria widzenia ma być opisem odczuwania świata, widzenia go tak - jak go widzę. Godzinami krążę, obserwując jak patrzeć, co widzę...

Zaczynam malować obraz zgodny z moimi zapiskam i nie jestem w stanie go skończyć. Wiem, z jakich elementów składa się moje widzenie, ale nie potrafię ich zestawić w jeden obraz. Obraz się rozpada. To sieczka luźnych elementów a nie dzieło. Nie dostrzegam czegoś, co mogłoby ten obraz spoić. (Wówczas jeszcze nie wiem, że nie jestem w stanie zobaczyć niczego o czym nie wiem, potrzebuję spajającej idei, ale tej właśnie nie mam)


Wybucha “Gra w Abstrakcję”. Z dnia na dzień pojmuję, że to ważne. Odpuszczam ‘Teorię widzenia” i malarstwo. Wsiąkam w “Grę”, gram z każdym, codziennie, nieustannie zadaję sobie pytanie: Dlaczego tego jeszcze nikt nie wymyślił, przecież to takie proste i tak działa.

BWA - zaczynam robić dokumentację video sztuki współczesnej. Przez 10 lat robię dokumentację trzech wystaw miesięcznie, kilometry taśmy. Są oczywiście festiwale performances, instalacje, obiekty. Staram się iść dalej niż dokumentacja, wielu artystów bywa tu często, mam dokumentację trzech, czterech wystaw. To otwiera drogę do filmowych opowieści.

W czasie spektaklu jednego z lubelskich teatrów, przyjaciółka upomina mnie, bym nie ziewał;

- Jeżeli to jest kultura, to ja jestem barbarzyńca - stwierdzam.

- To zrób sobie takie wizytówki – odpowiada.

Tak też się dzieje, od tego momentu z całą odpowiedzialnością nazywam się Barbarzyńcą.

* W Galerii KONT wystawa gry. Kilka obrazów na ścianach, ale większość tworzymy w czasie ekspozycji. Codziennie czekamy na partnerów i codziennie powstają nowe prace. Sporo ludzi, duże zainteresowanie.

Sprawy zaczynają się toczyć.

  • Wyjeżdżam do Wrocławia na Liter-akcje.

  • Gra w ramach dni kulturalnych KUL.

  • Tworzę Miejsce – nazywam je “Pracownia Otwarta”, dużo się dzieje, stałe miejsce i adres dają bardziej stabilną pozycję, więcej można zrobić. Nawiązuję kontakt, czy raczej sam się on nawiązuje(jak to w grze) z prof. Jadwigą Mizińską z wydziału filozofii UMCS, staramy się zrozumieć filozoficzny kontekst “Gry”

  • Turtul – obóz roku zerowego Wydziału Filozofii UMCS – prowadzę warsztaty “Gry”, niebywałe efekty, grupa integruje się w kilka dni.

  • Udział w konferencji “Pamięć, Miejsce, Obecność” mówię o “Ekologii miłości”.
    Siedzę za stołem, przede mną kartki z tekstem, który za chwilę mam odczytać a ja jestem zagłębiony w refleksji. 21 lat temu postanowiłem szukać swojego myślenia, wybrałem trudną drogę, w której niejednokrotnie było mi bardzo ciężko i po tych wszystkich latach za chwilę, za sekundę odczytam referat o tym, jak myślę o świecie. Ta sekunda trawa długo, słyszę w niej szuranie nóg, stukanie krzeseł, cichutko tuż nad horyzontem rozlegają się moje osobiste fanfary. Patrzę na Teresę Pękalę, która przedstawia mnie zgromadzonym i ze ściśniętym gardłem zaczynam czytać.

  • Udział w konferencji “Dialog kultur” spotkanie - namówiłem filozofów do “Gry”

  • “Ze sztuką wobec sztuki” warsztaty w Centrum Rzeźby Polskiej w Orońsku.

Umiera mój syn, tańczę na krawędzi życia i rozpaczy. Gonitwa, śpieszę się kochać ludzi. Rodzi się mój syn.

Odwracam się plecami, idę na urlop wychowawczy, żyję z projektów reklamowych.

  • Ostatni projekt wprowadza mnie w osłupienie, patrzę i nie mogę uwierzyć – właśnie zrealizowałem “Teorię widzenia”. To co kiedyś rozpadało się na poszczególne elementy, było luźną sieczką... Teraz jest po prostu obrazem – nie – gorzej, jest ulotką reklamową – jeszcze raz siadam do “Teorii widzenia”, choć z uśmiechem rozumiem młodzieńczą bezczelność podkradania tytułu. Zresztą tytuł jest już nieaktualny, teraz nazywa się “Atlas percepcji”. Im głębiej wnikam w to, co postrzegam, tym lepiej rozumiem, że tak zwany obraz świata nie istnieje, że współczesna kultura nie jest w stanie go wykreować. Moja anatomia, moje atawizmy, ujawniają mi inną rzeczywistość – mam ją przed oczami, czuję jej zapach, ale płótno się nie poddaje. Czegoś brak – wtedy przychodzi olśnienie, nie chce mi się. Moim obrazem świata jest “Gra w abstrakcję”, relacja równoległa wielu słońc.

  • Po sześciu latach przerwy wracam do gry, przeglądam zapiski, notatki. Korzystam z dobrodziejstw współczesnej technologii. Robię reprodukcję wszystkich zachowanych obrazów “Gry”. Zbieram notatki, artykuły, porządkuję.

  • Zaczyna się wyłaniać - czy może bardziej odsłaniać- podstawowa prawda. Zaczynam nareszcie rozumieć “grę”. Dotychczas jedynie grałem, wierzyłem, że jest ona warta poświęcanych jej lat. Słowo wiara nie jest tutaj bez znaczenia, oznacza głębokie przeświadczenie, oparte jedynie na wewnętrznym przekonaniu. Wierzyłem, że “gra” jest tego warta, poświęcając jej 15 lat swojego życia.

  • Ostateczne wnioski są zdumiewające, cała ta strona to ostateczny wniosek, ma on wiele nurtów i kontekstów. Ale to miejsce (Kto to robi) jest tylko moje, tu mogę opowiedzieć swój prywatny kontekst – przez 15 lat zagrałem ponad 100 razy (nie liczyłem) i teraz wiem, że zawsze grałem jedynie z sobą samym. Każde spotkanie prowokowało mnie do poszerzenia swojego pojmowania siebie. W książce ”Sexus” H. Millera przeczytałem: “Siedzibą duszy jest miejsce, w którym świat wewnętrzny styka się z zewnętrznym. Nikt bowiem nie zna siebie, jeżeli jest tylko sobą, a nie jednocześnie kimś innym.” Ten cytat przylgnął do mnie jak motto, oddaje bowiem doskonale moje doświadczenie.

  • Z każdą “Grą” mój świat wewnętrzny styka się ze światem zewnętrznym, odkrywając coraz to nowe aspekty mojej duszy.

Oto opowieść o mojej dziwnej życiowej drodze, która jak sądzę wielu porcelanowym figurkom wyda się nazbyt zagmatwana i z całą pewnością nie może stać się podstawą do ubiegania się o kredyt. Nie może też być leitmotivem zachwycającego CV.

Ważne są jednak jedynie te dni, których jeszcze nie znamy - czas wracać do gry.

ROMAN PUKAR